Choć była niedziela centrum wiało pustką. Nie widziałyśmy nikogo. Wymieniłyśmy zaniepokojone spojrzenia i poszłyśmy dalej. Szłyśmy wolno i ostrożnie. Usłyszałam jęk. Shanon też. Pobiegłyśmy w tamtym kierunku. Gdy zrozumiałam na co patrzę. Osłupiałam. Na podłodze leżeli ludzie w różnym wieku. Nie byli martwi. Przechodzili przemianę. Nie rozumiałam.
-Wygląda na to...-powiedziała Shanon trącając czubkiem buta jakąś nastolatkę.-...że ktoś chce mieć wspólników.
- Nie rozumiem- powiedziałam szczerze.
Shanon westchnęła.
-Musisz się jeszcze wiele nauczyć. Chodzi mi o to, że jakiś wampir bardzo potrzebuje pomocy, więc postanowił, że najlepszym wyjściem będzie stworzenie swojego własnego stowarzyszenia. To taki rodzaj wilczej watahy, tylko, że u wampirów.- Podeszła do kolejnej pogryzionej osoby.- Pójdą za nim wszędzie i jak im zagra. Idziemy z tąd.
Odwracałyśmy się już, lecz zatrzymał nas głos.
- Widzę, że Shannon wszystko ci wyjaśniła. Bardzo dobrze. Na waszym miejscu już bym uciekał. Macie trzy godziny zanim nowo narodzeni dostaną rozkaz by was zabić.
Spojrzałyśmy na Davida. Był cały pogryziony, ale najwidoczniej żywy. Obróciłyśmy się na pięcie i zaczęłyśmy biec do wyjścia. Usłyszałyśmy śmiech mojego braciszka.
- Co teraz zrobimy?- Spytała mnie Shanon
-On ma "watahę". My też.- Odpowiedziałam
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz